~Tak jak zapowiadałem wstawiam II część "Kronik Śmierci: Pamiętnik Smętnego Kosiarza"... Mam nadzieję, że nie zrazi Was składnia i sam mój styl pisania ;)
~ Miłego czytania!
***
Zebrałem w sobie
odwagę i ruszyłem z lekką niepewnością drogą wiodącą przez Trupi Gaj. Nieznośna
mgła ograniczała moje pole widzenia do minimum. Nie wiedziałem gdzie dokładnie
jestem, ani czy daleko jeszcze zostało do końca. Każdy krok stawiałem powoli i
z lekkim strachem. Za każdym razem, kiedy nastąpiłem na gałąź, która pod
naporem mojej nogi łamała się, całkowicie dębiałem, a ciarki przelatywały mi od
stóp do głowy. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że idę przez ten las już
dobre dwie godziny. Przecież ten
zagajnik nie był aż taki duży. Coś tu było nie tak... Nie słyszałem nawet
krakania ptaków, które wcześniej mnie śledziły. Było tak cicho, że słyszałem nawet
bicie własnego serca. w tym samym momencie na chwilę ustałem i rozejrzałem się
wokół. Niewiele mi to dało. Wtem usłyszałem jakieś szepty, lecz nic nie mogłem
z nich zrozumieć. Jakby słowa te pochodziły z innego, obcego języka. Ale mowa
ta nie przypominała żadnego ludzkiego sposobu porozumiewania się. Od razu
przypomniała i się historia z satanistami. Czy to mogła być prawda? W pewnym
sensie na pewno... Kompletnie zdrętwiałem, kiedy zobaczyłem przed sobą
czerwone, świecące oczy zbliżające się z dużą prędkością. Pomyślałem, czy tak
ma się zakończyć moje życie? Na moje marne szczęście nie... Chwile po
zauważeniu dziwnych oczu zacząłem się im przyglądać. Po chwili widziałem już do kogo należą,
ponieważ mgła przy oczach jakby powoli znikała... A może raczej do czego
należały... Ten kruk mnie naprawdę nastraszył... Przeleciał kilka centymetrów
od mojej głowy... Ulżyło mi... Niestety nie na długo... Z chwili na chwilę owe
szepty były coraz głośniejsze, lecz dalej nie potrafiłem zrozumieć o czym mówią
te głosy. Razem z szeptami rosło też moje przerażenie... Z początku nie
widziałem nic, lecz chwile potem zacząłem dostrzegać setki malutkich świecących
na czerwono punktów, które zaczęły mnie otaczać. Z sekundy na sekundę punkty się powiększały,
a za razem poruszały się ruchem okrężnym wokół mnie. W pewnym momencie
widziałem nawet kontury ciał tych istot. Były człekopodobne, lecz miały cechę,
która wyróżniała je od ludzi- skrzydła. Coraz szybciej się zbliżały, lecz dalej
krążąc. Kiedy były już wystarczająco blisko jeszcze coś... Stworzenia te były
płci żeńskiej. Miały długie czarne włosy i mnóstwo tatuaży na twarzy, a w
szczególności koło oczu, które były w pełni koloru białego. Nosiły białe, lecz
porwane i brudne szaty, a ich skrzydła były koloru czarnego. Co ciekawe
chodziły na boso. W tym samym czasie
nadleciały kruki, które wcześniej mnie śledziły i znów utworzyły wir. Nie
miałem dobrych przeczuć, z resztą raczej nikt by się nie cieszył. Wtem kobiety
wyciągnęły noże zakończone trupią czaszką i przyśpieszyły swój bieg wokół mnie coraz to bardziej zbliżając się. Ptaki tworzące wir widząc, że tajemnicze
istoty chwyciły broń, rzuciły się do ataku... na mnie... Setki kruków zaczęły
drapać i dziobać moją twarz, a w szczególności powieki i oczy. To był ostatni
obraz, jaki zobaczyłem na tym świecie. Ptaki osiągnęły swoje- oślepłem. Mogłem
zdawać się teraz tylko na słuch i instynkt. Chwile po tym nareszcie zrozumiałem
co tajemnicze postacie mówiły: "Teraz kruki lecą niosąc czerń i na zawsze
będą lecieć niosąc czerń". Powtarzały to ciągle, jakby wypowiadały jakieś
zaklęcie, lecz za każdym razem z coraz to większym temperamentem. W końcu
słyszałem je tak wyraźnie, że wydawało mi się jakby stały tuż obok mnie... Nie
myliłem się... Na chwile zapadła cisza, po czym poczułem, tylko jedno, lecz
bolesne dźgnięcie w serce... Jak można się domyślić jedna z tych istot użyła
swojego noża... Usłyszałem przy tym dziwne słowo, które jakbym już kiedyś
usłyszał... Brzmiało tak: "Hashangraniia". Owy stwór strasznie
zaakcentował końcówkę i wysyczał przez długi czas literę "s" w tym
słowie... Biorąc przykład z jednej istoty, najprawdopodobniej ich przywódcy,
reszta wbiła swoje sztylety w moje serce z tym samym okrzykiem... Poczułem
dziesiątki ostrzy w mym ciele, które jakby wstrzykiwały jad, który miał na celu
nie jak najszybsze uśmiercenie, lecz jak najwolniejsze... CO ciekawe łagodził
ból... Już chciałem odepchnąć którąś z tych istot, ale te same odskoczyły
wyjmując swe bronie z mego ciała. W tym samym momencie poczułem jakby wraz ze
sztyletami wyszła ze mnie dusza... Ból był okropny i nawet to jakby łagodząca
trucizna nie pomagała. Czułem się jakby ktoś wyrwał serce i wlał w jego miejsce
żrący kwas... Padłem na ziemie ledwo podtrzymując się rękoma... Wiedziałem, że
umrę... To była tylko kwesta czasu... Czułem jakby te stwory wysysały ze mnie
całą energię życiową... Skóra na całym ciele zaczęła mnie mocno piec, jakby coś
ją wyżerało... Serce wbrew pozorom biło coraz szybciej, a oddech wręcz
przeciwnie... Zacząłem się strasznie pocić, lecz wciąż czułem zimno... Po chwili
moje ciało zaczęło drżeć, a krople mojego potu spadały na ziemie... Jedna z
jego kropel spadła mi na język... Nigdy nie smakowałem potu, ale znam smak
czego innego... Swojej krwi... Ta kropla smakowała identycznie jak moja krew...
Czyżbym pocił się krwią? I owszem... Istoty widziały, że ich trucizna działa,
więc zakrzyknęły znów tym dziwnym słowem... "Hashangraniia"... Co Ono
mogło oznaczać? Nie mam pojęcia... Nie miałem nawet chęci dowiedzieć się tego w
tym momencie... Nagle urwał mi się film... Umarłem... Bynajmniej tak na
początku myślałem...
Rozdział II
"Początki"
"Początki"
Nie
była to do końca prawda. Rzeczywiście umarłem, ale dalej żyłem... Lecz już nie
na tym świecie... Byłem w świecie zmarłych, w mitologicznym Hadesie... Z każdej
strony otaczała mnie ciemność. Rozglądałem się w koło szukając jakiegoś
malutkiego jasnego punktu. Zszokowany tym, że żyje zapomniałem o wydrapanych
oczach. Kiedyś musiał nastąpić czas, w którym przypomnę sobie, że nie mam już
oczu. I teraz nadszedł ten czas... Momentalnie przestałem szukać chociażby
małego płomyczka. Niestety wraz z zapałem do szukania zniknęła i moja nadzieja.
Jak ślepy może coś zobaczyć? A tym bardziej mały prawie niedostrzegalny...
Płomyczek świecy... Moje zdziwienie było równie mocne jak przerażenie... "Ja
widzę! Tylko jakim cudem? Może tylko mi się wydawało... Nie, to nie
możliwe!" Ze szczęścia chciałem biec w kierunku światła, lecz coś mi nie
pozwalało. Mogłem poruszać się tylko wolnym, spokojnym krokiem. W mojej
sytuacji dobre było i to. Z każdą sekundą byłem coraz bliżej płomyka... Z każdą
sekundą płomień ten coraz bardziej rozświetlał otoczenie. Dostrzegłem już
biurko, na którym stała świeca. Na owym meblu leżała też pewna książka...
Książka tak niezwykle zdobiona, że wydawała się być księgą niebiańską zrobioną
przez Anioły... Jednak bił od niej chłód. Chłód śmierci, nienawiści i złości.
Jakby całe zło naszego świata zostało zamknięte w tej jednej książce... Książce
bez tytułu... Księga ta była zabezpieczona pasem, który ciągnął się od tylnej
okładki aż po ogromny fioletowy klejnot na przodzie. Pas ten nie miał nigdzie
zapięcia. Jakby nikt nie miał zobaczyć zawartości owej książki... Im bardziej
zbliżałem się do biurka, tym bardziej zmieniało ono kolor na coraz ciemniejszy, aż w końcu przybrało
barwę... spalonego drewna... Gdy mogłem już sięgnąć po księgę, wyciągnąłem
swoją rękę by ją dotknąć... i w pewnej chwili zatrzymałem się. Przestraszyłem
się swojej własnej dłoni. Byłoby to dziwne gdyby wyglądała całkiem normalnie,
ale tak nie było. Widzieliście kiedyś rozkładające się ciało? W zaawansowanym
stadium często pozostają już tylko kości, a nieraz i pozostałości tkanki
miękkiej, które ledwo co trzymają się szkieletu. Postrzępione resztki mięśni
zwisają na nikłych już niteczkach ścięgien... Identycznie wyglądała moja
ręka... Nie obrzydza mnie sam widok rozkładającego się ciała, lecz wiedza i
myśl, że to jest moja ręka przerastała mnie. Nikt chyba nie chciałby zobaczyć
swojego martwego ciała. Zresztą mało kto ma do tego okazję... Ze strachu moje
ciało zesztywniało i opadło wprost na... krzesło. Do teraz nie wiem skąd się
ono tam wzięło... Ale w tej sytuacji było to mało ważne... "Być żywym
trupem... To niesamowite, a za razem przerażające..." Odwróciłem głowę w
prawą stronę i zobaczyłem wielkie zdobione lustro. A w nim swoje odbicie...
Serce, które pewnie wyglądało teraz jak po wybuchu bomby, biorąc pod uwagę, że
jeszcze było, momentalnie stanęło... z przerażenia. Wstałem z krzesła i powoli
podchodziłem do zwierciadła przypatrując się swojemu odbiciu. Dalej nie mogłem
uwierzyć, że teraz wyglądam tak a nie inaczej. Przypatrywałem się swojej marnej
posturze i ciału. Byłem ubrany w poszarpany, podarty i stary, czarny, długi
płaszcz, który sięgał podłogi. Miał długie rękawy, które zachodziły mi aż do
dłoni, a zakończone były dwoma trójkątnymi ząbkami- z przodu i z tyłu. Szata ta
posiadała również dość rozłożysty kaptur, który można by było zakryć jeszcze ze
dwie głowy. Cały płaszcz był przepasany w tułowiu dość grubym potarganym
czarnym sznurem. Na szyi wisiał naszyjnik z metalowym krzyżem, a na jego środku
widniał czerwony niczym krew rubin... Widać mi było calutką czaszkę, ale co
ciekawe bez oczu- a jednak widziałem. Wystawiłem rękę by dotknąć lustra.
Chciałem sprawdzić czy lustro nie kłamie... Czy to naprawdę ja... Ale gdy
dotknąłem palcem lustra... Pękło od miejscu zetknięcia mojej ręki z powierzchnią
zwierciadła aż do jego obramowania. Wystraszony odskoczyłem upadając na
krzesło, a lewą ręką dotknąłem klejnotu księgi... I wtedy owy pasek blokujący
księgę otworzył się przy fioletowym kamieniu i udostępnił mi jej strony. Usiadłem więc wygodnie na krześle i zacząłem
lekturę...
c.d.n.